"Carmelo Anthony. Bez obietnic" - To więcej niż historia koszykarza

Autobiografia “Bez obietnic” to coś znacznie więcej niż opowieść o wielkiej karierze sportowej. To mocna i szczera historia chłopaka z biednej dzielnicy, który wychował się wśród przemocy, stracił ojca we wczesnym dzieciństwie i codziennie musiał walczyć o przetrwanie. W swojej książce Carmelo nie owija w bawełnę - zamiast laurki dla samego siebie dostajemy emocjonalną podróż przez świat, który nie wybacza słabości. To historia, która inspiruje i zostaje w głowie na długo po przeczytaniu ostatniej strony.
Od Brooklynu po NBA - historia pełna przeszkód
Carmelo Anthony to nazwisko, które elektryzuje fanów koszykówki na całym świecie. Dziesięciokrotny uczestnik Meczu Gwiazd NBA, trzykrotny złoty medalista olimpijski i jeden z 76 najwybitniejszych graczy w historii ligi. Jego wirtuozeria na parkiecie przyniosła mu zasłużoną sławę i uznanie, ale za światłem reflektorów i oszałamiającymi statystykami kryje się poruszająca historia człowieka, który swoje sukcesy wykuwał w ogniu przeciwności losu. Autobiografia “Carmelo Anthony. Bez obietnic” to nie tylko opowieść o drodze na szczyt koszykarskiej elity, ale przede wszystkim inspirująca lekcja wytrwałości, determinacji i odwagi. To świadectwo, że marzenia można spełnić, nawet gdy świat zdaje się robić wszystko, aby nam je odebrać.
Książka ta, wydana przez SQN, to brutalnie szczera opowieść o człowieku mocno doświadczonym przez los, skierowana do tych, którzy poszukują w życiu inspiracji i nadziei. Poznajemy w niej dzieciństwo i okres dorastania jednego z najlepszych strzelców w historii NBA - i to bez żadnych tajemnic. Jak słusznie zauważa opis z okładki, to inspirująca droga Carmelo Anthony’ego z nizin społecznych do koszykarskiego raju.

"Nie pozwalaj nikomu go dotykać" - życie przed koszykówką
Anthony dorastał na Brooklynie, w dzielnicy nazywanej w latach 80. “amerykańską stolicą cracku”. Już jako dziecko codziennie obserwował swoich braci i kuzyna Lucka spędzających godziny na boisku do koszykówki. W środowisku, w którym królowały przemoc, narkotyki i bezprawie, zawodowa gra w koszykówkę wydawała mu się nieosiągalnym marzeniem. Sytuacja nie uległa poprawie po przeprowadzce do Baltimore, skąd wyrwanie się graniczyło z cudem. A jednak - jemu się udało.
Gdy 20 maja 1984 roku przyszedłem na świat, Red Hook wciąż znajdowało się w głębokim ekonomicznym kryzysie i nie zapewniało niemal żadnych szans swoim czarnym mieszkańcom.
Do 1988 roku przemoc na Brooklynie regularnie przyciągała uwagę całego kraju. Magazyn "Life" przygotował nawet dziewięciostronicowy tekst o mojej okolicy, w którym nazwał ją "amerykańską stolicą cracku". Nie miałem najmniejszego pojęcia o takich rzeczach ani o świecie, na który przyszedłem - wspomina w swojej biografii.
Śmierć ojca, gdy miał zaledwie dwa lata, pozbawiła go wzoru do naśladowania i życie w trudnej rzeczywistości - wszystko to odcisnęło piętno na jego dzieciństwie. Jedną z niewielu pamiątek po ojcu był złoty łańcuszek z Jezusem, który miał dla niego ogromną wartość sentymentalną. Historia utraty tego łańcuszka, doskonale pokazuje, jak wyglądało życie przyszłej gwiazdy NBA.
Mój tata zmarł w wyniku choroby nowotworowej, gdy miałem dwa lata. Z tego powodu nie mam żadnych disnejowskich wspomnień ze wspólnych wypadów na ryby czy z dnia, w którym tata odkręca dodatkowe kółka mojego roweru i obserwuje, jak samodzielnie jadę po Lorraine Street. Żadnych lekcji, jak radzić sobie z całym tym szaleństwem, z którym muszą się mierzyć w Ameryce czarni, Portorykańczycy lub ci, którzy należą do obu tych grup jednocześnie.
Zostawił mi jednak złoty łańcuszek z Jezusem. Była to dla mnie niezwykle cenna pamiątka. Ściskałem go codziennie i nigdy nie chowałem pod koszulę. Nosiłem go z dumą, gdziekolwiek się pojawiłem, bo był to jedyny przedmiot, który został mi po ojcu. Ten wisiorek łączył nas, a mama zawsze powtarzała: „Nie pozwalaj nikomu go dotykać!”. Wiedziała, że sentymentalna wartość tego przedmiotu będzie rosła wraz z biegiem lat. Dla tego słuchałem jej słów. Zazwyczaj. Aż któregoś dnia mój bliski przyjaciel Tyree powiedział:
- Curly, mogę potrzymać twój łańcuszek?
- Nieee, stary – odparłem.
- Nie wolno mi nikomu go dawać. Należał do mojego taty.
- No weź, nie bądź taki. To przecież ja. Zaraz ci go oddam!Mamie chodziło o obcych, a to przecież był mój najlepszy przyjaciel. Bawiliśmy się razem każdego dnia – w chowanego czy przeciąganie liny. Graliśmy też wspólnie w kosza. Nic się przecież nie stanie, jeśli pozwolę mu go chwilę potrzymać. Zrobiłem to wbrew przeczuciu, które pewnie było znakiem z nieba od samego taty. Odpiąłem naszyjnik i położyłem na jego dłoni. Uśmiechnął się. Zapiął go wokół własnej szyi, poprawił i przybrał pozę. Pokiwałem głową z uznaniem, nieświadom, że widzę krzyżyk po raz ostatni. Spotkałem się z Tyreem tydzień później i wówczas spostrzegłem, że nie ma go na sobie.
Naciskałem: "Stary, gdzie mój wisiorek?". Udawał, że go szuka, powiedział, że pewnie gdzieś zostawił, potem podrapał się po głowie, popatrzył w niebo i stwierdził: “Jutro ci go oddam”.
Wiedziałem jednak, że go ukradł, a wspomniane „jutro” nie nadejdzie. Nigdy później nie przyłapałem go na noszeniu mojej pamiątki, ale wiedziałem, że ją ma i przede mną ukrywa. Choć mój najlepszy przyjaciel wiedział, jak cenny był dla mnie ten krzyżyk, i tak mi go zabrał. Mama mogła mnie ukarać, ale i bez tego czułem się wystarczająco podle. To był prezent od taty, jedyna pamiątka po nim. Pomijając kilka wyblakłych zdjęć i parę opowieści zasłyszanych na ulicach, był jedynym dowodem na to, że mój ojciec w ogóle istniał. A teraz go straciłem, zupełnie jak tatę.
Ojciec oficjalnie nazywał się Carmelo Iriarte, ale wszyscy w dzielnicy wołali na niego Curly, bo nosił wielkie afro z długich czarnych loków. Jako małe dziecko wyglądałem zupełnie jak on - miałem takie same włosy - i właśnie dlatego nazywali mnie Mały Curly. Tata urodził się w Portoryko, ale już w młodości przeniósł się do Nowego Jorku. Wcześnie pokochał poezję i wszędzie nosił ze sobą wielki notatnik, na wypadek gdyby nagle poczuł inspirację i potrzebował przelać swoje myśli na papier.
Jego etyka pracy, nieważne, do czego się wziął, zyskała wręcz legendarny status. Wszyscy, którzy go znali, opowiadali mi, że nigdy nie odpuszczał. Był także świetnym koszykarzem, który walczył zaciekle o każdą piłkę i bronił do upadłego. Gdy tata czegoś pragnął, brał się w garść i jakoś odnajdywał sposób, by to zdobyć – na boisku, w społeczności czy w pracy.
Przez ponad 20 lat Curly pracował na poczcie naprzeciwko Madison Square Garden. Zarobione pieniądze zawsze wydawał, by pomagać mieszkańcom Red Hook. Jeśli brakowało ci forsy, Curly przybywał z odsieczą. Jeśli ktoś go potrzebował, był gotów, by nieść pomoc - nieważne kiedy i gdzie. Od przeprowadzania staruszki przez przejście dla pieszych po robienie zakupów w miejscowym spożywczym dla potrzebujących rodzin - na ulicy wszyscy wiedzieli, że Curly dba o przyjaciół.
Sam też radził sobie nie najgorzej. Gdy miejscowi mieli jakiś zatarg z ludźmi z zewnątrz, jako pierwszy stawał na froncie, gotów do walki, zaciskając stanowczo wielkie pięści. Kochał swoich ludzi i chronienie ich sprawiało mu radość. Curly nigdy nie wahał się wstawić za nimi czy walczyć w imię sprawy, w którą wierzył. Domyślam się, że to poświęcenie wywodziło się z czasów, gdy należał do nowojorskich Young Lords.
Young Lords byli organizacją zajmującą się prawami człowieka, mocno inspirującą się Czarnymi Panterami. Walczyli o wprowadzanie programów socjalnych (w tym serwowanych do dzisiaj darmowych szkolnych śniadań dla dzieci), lepszą opiekę zdrowotną oraz ogólną poprawę jakości życia Latynosów z klasy robotniczej.
Nowojorski oddział Young Lords został założony przez wykształconych Latynosów zaznajomionych z lewicowym nurtem. Podobnie jak Pantery doskonale posługiwali się językiem, który trafiał do młodych ludzi z ulic i przekonywał ich do walki. Tak właśnie było z Curlym, który był wystarczająco bystry, by rozumieć ich postulaty, oraz wystarczająco twardy, by o nie walczyć. Niektórzy mówią, że mój staruszek miał największe serce w Red Hook, a może i na całym Brooklynie. Już samo to z pewnością czyniło go wyjątkowym, ale fakt, że mierzył 198 centymetrów wzrostu i nosił wielkie portorykańskie afro, bez wątpienia również kierował na niego uwagę. Jestem pewny, że gdyby przeżył, byłby dla mnie wielkim wzorem. Nauczyłby mnie, jak być równie twardym, jak trzymać gardę i robić uniki podczas bójek.
Upewniłby się, że dbam o moich przyjaciół tak samo, jak on dbał o swoich. Pokazałby mi, jak porządnie zawiązać najki, podciągnąć spodenki i harować na całym boisku, a także grać świetnie w obronie. Jak blokować lub przechwytywać piłkę, biegać do kontry, rzucać po obrocie, zdobywać łatwe punkty. Do tego pewnie podrzuciłby mi parę dobrych tekstów do wykorzystania przy dziewczynach z dzielnicy. Domyślam się, że to jego mieszanka talentu,
uroku, rezolutności i popularności sprawiła, że mama pokochała Curly’ego. - czytamy w biografii sportowca.

Koszykówka była ucieczką od rzeczywistości. Stała się bramą do marzeń
Ta wczesna strata i zawód ze strony przyjaciela to tylko jedne z wielu trudnych doświadczeń, które ukształtowały młodego Carmelo. Książka nie unika trudnych tematów - wspomina o problemach w liceum, w którym miał przeciwko sobie dyrektora, o przedwczesnej śmierci ukochanych osób, o pokonywaniu przeciwności losu, kozłowaniu między większymi i silniejszymi rywalami oraz o unikaniu błędów ojczyma, kuzyna i rówieśników, uzależnionych od heroiny i alkoholu.
Jednak w tym mrocznym obrazie przebija się iskra nadziei, którą dała mu koszykówka. Sport okazał się dla “Melo” azylem i trampoliną do lepszego świata. To na boiskach, często z popsutymi obręczami, toczył swoje pierwsze boje, podziwiając grę starszych braci i kuzyna. Szczególnie ważna była dla niego rywalizacja z kuzynem Luckiem, który nie dawał mu forów, oraz późniejsze starcia z takimi talentami jak Mark Karcher, James White, Trevor Ariza i LeBron James. Te koszykarskie batalie ukształtowały jego ambitny, waleczny i skupiony na sporcie charakter.

“Carmelo Anthony. Bez obietnic" - to coś więcej niż opowieść o sporcie
Autobiografia to jednak więcej niż tylko historia sportowca. To szczera i angażująca emocjonalnie spowiedź, która odsłania wiele trudnych tematów z jego dzieciństwa i dorastania. To także ważny komentarz społeczny na temat warunków, z jakimi zmagał się młody Afroamerykanin. Anthony nie robi z siebie męczennika, ale podkreśla, że wiele dzieci dorastało w podobnych lub gorszych warunkach i nie miało tyle szczęścia co on. Książka porusza takie palące problemy jak rasizm systemowy, nierówności społeczne, uprzedzenia klasowe i przemoc policyjna.
Ważną rolę w życiu Carmelo Anthony’ego odegrała rodzina. Z ogromnym ciepłem i szacunkiem opowiada o swojej matce, która pracowała na kilku etatach, aby utrzymać rodzinę. Wspomina o wsparciu siostry Michelle, która była dla niego ostoją i wzorem. Dzieli się wspomnieniami o starszych braciach - Wolfie i Justice’ie - oraz o kuzynie Lucku, który stał się dla niego niemal bratem i mentorem, wprowadzającym go w realia życia na Brooklynie. To właśnie dzięki nim, mimo trudnego otoczenia, Carmelo mógł rozwijać swoje pasje i marzenia.
Warto podkreślić, że “Carmelo Anthony. Bez obietnic" odbiega od typowych autobiografii sportowych. Jak zauważa Przemysław Orliński w swojej recenzji, książka kończy się na momencie, gdy Carmelo zakłada czapkę Denver Nuggets po drafcie w 2003 roku. Autor celowo skupił się na drodze, jaką musiał przejść, aby w ogóle znaleźć się w NBA. Chciał pokazać, jak doszło do założenia tej czapki 26 czerwca 2003 roku, jak trudna i wyboista była ta ścieżka. To obowiązkowa pozycja nie tylko dla wielbicieli sportu, ale również wciągająca opowieść o sukcesie, który nie miał prawa się wydarzyć… a jednak się wydarzył.





































